Niedziela dla wielu z nas stała pod znakiem stresu – czy Bruno Fernandes powtórzy wynik Salaha z soboty? Czy decyzja o zdjęciu opaski z Momo była właściwa? Na szczęście (lub nieszczęście) Święta dla fanów Portugalczyka przyszły wcześniej w tym roku.
Mecz o 13
No był jakiś, a co tam? Kogoś obchodził, poza Kubą Moderem? (jaranko, że tutaj będzie) Brighton męczyło się w 11 z 10 graczy The Blades (prąd odcięło wielkiemu Lundstramowi) i ledwo wywalczyło remis. Wynik musiał ratować z ławki Welbeck (czemu tam był? nie wiem), bo Maupay jak był zablokowany, tak jest, a Trossard (5 kluczowych podań) prawdopodobnie już nigdy w życiu nie strzeli bramki (ostatnio gol we wrześniu). Ekipa Pottera dalej przyjemnie dla oka, dalej koronkowo i dalej nieskutecznie – naiwność Mew jest aż porażająca.
A Wilder i spółka? W tym sezonie to nieciekawa ciekawostka, choć za wczorajszy remis i walkę szacuneczek. Szczególnie smutne jest, że takim zawodem okazuje się Brewster – wczoraj wyszedł w pierwszym składzie, nie oddał strzału, nie miał udanego dryblingu i zanotował solidne 8 podań (5 celnych). Sadness is a blessing.
Cierpienia o 15
Tottenham tydzień temu był kandydatem do mistrzostwa, teraz jest już radośnie poza top4. 3 mecze, 1 punkt, 2 gole – to już jest ten Mourinho, którego zapamiętaliśmy z Manchesteru United. I teraz stoimy w rozkroku – jak dobrzy są piłkarze Spurs? Czy od GW16 podwajamy (Fulham i Leeds u siebie) czy zapominamy, że Koguty w Fantasy Premier League istnieją? Mecz z Wolves powinien przynieść jakieś odpowiedzi.
Wczoraj to były cierpienia. Tylko 8 strzałów, mimo że Spurs przez całą drugą połowę przegrywali. Son 2 strzały, Kane cztery. Beznadziejna zmiana Lucasa Moury, słaba Bale’a. Aurier wreszcie był taki, jakim go poznaliśmy i pokochaliśmy w Premier League – głupi jak but. Alderweireld od meczu z LFC cierpi katusze jakby był Winkelridem Londynu. No i cały mecz żebrania o karne, które wyglądało mniej więcej tak:
Leicester mniej efektownie niż z Brighton, ale wystarczająco efektywnie, by dość łatwo rozbić Tottenham. Vardy z golem z karnego i wywalczeniem samobója. Kolejny pozornie anonimowy mecz (kurde, on oddał 6 strzałów) z 10+ punktów (5 w tym sezonie). Znowu świetny był Justin – tylko pech okradł go z asysty (fantastyczne podanie do Maddisona), a czyste konto zaskoczyło nawet największych fanatyków obrony Lisów. No i na koniec zła wiadomość dla wszystkich fanów Premier League – Vardy’ego coś zakłuło w pachwinie i nie dograł do końca spotkania. Czyżby 2-4 tygodnie przerwy Vardęgi?
Strzelanina o 17
Gdy w trzy minuty meczu dwa gole strzela Ci Scott McTominay, to masz prawo przypuszczać, że coś ewidentnie poszło nie tak. Masz też prawo przypuszczać, że może być gorzej. No i było – tak naprawdę te 6 goli strzelonych przez Manchester United to niski wymiar kary, bo sam Martial zmarnował kolejne trzy setki. 26 strzałów United, 17 uderzeń Leeds – powiedzieć, że to był radosny futbol, to jak powiedzieć, że Bruno jest dobry w piłkę. A nie jest dobry, tylko wspaniały – Portugalczyk napędzał akcje United jednym sprytnym dotknięciem, przepuszczeniem piłki czy przerzutem. Do 2 goli (5 strzałów) dorzucił asystę, przebił o jeden punkt Momo i został królem polowania. A w tym samym czasie ludzie z Kevinem czy Kejnem na kapitanie mieli tylko jeden plan:
Drugie życie zyskał Martial – choć tym razem bez gola, to z 3 asystami i 1 bpsem. Na drugim biegunie Rashford – wizualnie to wszystko wyglądało bardzo dobrze (3 strzały, 1 kluczowe podanie) i gdyby ktoś mnie pytał, to powiedziałbym, że Anglik jest w formie. Tylko co z tego, skoro przełożyło się to na solidne 2 punkty, mimo 6 strzelonych przez Manchester goli?
A Leeds klasycznie – nie było nawet blisko utrzymania czystego konta (czego?), ale Dallas strzelił pięknego gola. Bamford tradycyjnie partolił setki (3 strzały), a w ofensywie najwięcej dawał Raphinia (2 asysty). Fajnie się ogląda Leeds, szczególnie w tych meczach, w których dostają srogi oklep – rozumiem filozofię Bielsy, jeśli można nazwać naiwność jakąkolwiek filozofią.
20 i Pan Jack Grealish
Pierwsza połowa to czas narzekania. Na Grealisha na El Ghaziego, na świat, na Watkinsa. Druga połowa to czas chwalenia Pana Jacka Grealisha, Traore, El Ghaziego i narzekania na Watkinsa. Tak można opisać mecz Aston Villi, w którym Emi Martinez musiał obronić aż jeden strzał o wartości 0,03 xG.
Jack Grealish niewątpliwie cierpi na braku Barkleya – musi grać głębiej, mniej strzela, a więcej kiwa w środku i rozrzuca akcji na skrzydła. Nie zmienia to faktu, że jest mózgiem Aston Villi. 8 kluczowych podań, 2 asysty według standardów FPL (wywalczony karny) i to po faulu na nim czerwo obejrzał gość z wątrobą w nazwisku. Sir Jack Grealish.
Kolejny raz serca posiadaczom łamał Watkins – tylko 2 strzały, gol ze spalonego i znowu bezbarwny występ. Ollie powoli staje się napastnikiem w stylu Gabriela Jesusa – fajny, pracowity chłopak, ale nigdy nie będzie Sergio Aguero ani opcją w FPL. Szkoda, bo zapowiadała się wspaniała przyjaźń Watkinsa z menadżerem FC Kasztanów, a kończy się stekiem wyzwisk i obopólną niechęcią.
W WBA na razie bez efektu Allardyce’a. Zobaczymy z Liverpoolem, czy warto myśleć o jakimś obrońcy z The Hawthorns.