Kiedy w październiku 2015 Liverpool ogłosił, że nowym szkoleniowcem zespołu zostanie Jurgen Klopp, wśród kibiców The Reds zapanowała euforia.
Na czele klubu stanął uznany trener, który słabą Borussię zmienił w jeden z czołowych klubów Europy. Dodatkowo Klopp pojawił się na Anfield z wizerunkiem „trenera dla ludu”, potrafiącego zażartować i zbudować więź z kibicami, będąc przy okazji „normalnym”. Tym samym wpisującego się w trenerską tradycję Liverpoolu, którą rozpoczął Bill Shankly.
Nowy, stary trener?
Pochodzący ze Szkocji Shankly objął Liverpool w 1959 roku, kiedy ten grał jeszcze na zapleczu angielskiej ekstraklasy i całkowicie zrewolucjonizował klub – zaczynając od treningów, a kończąc na mentalności. To on podnosił, rzucony przez policjanta, szalik klubowy z ziemi. Jasno wypowiadał się o tym, kto jest najważniejszy w klubie – „ w klubie piłkarskim jest święta trójca – piłkarze, menadżer oraz kibice. Dyrektorzy się do niej nie zaliczają”.
W środowisku Liverpoolu istnieje ogromna tęsknota za dawnymi latami pełnymi sukcesów, w tym także za osobą szkockiego menadżera oraz jego następcami (jak np. jeszcze bardziej utytułowanym Bobem Paisleym). Przez wielu fanów Klopp został automatycznie odebrany jako kontynuator menadżerskiej tradycji LFC. Wrażenie te na pewno potęgowało sposób bycia niemieckiego trenera, np. jego wizyty w pubach podczas których dołącza się do przypadkowych drużyn biorących udział w pub quizach czy też jego ekspresyjne reakcje na stadionie. Klopp, niczym Shankly, miał przebudować klub i doprowadzić go na grzędę, o której kiedyś wspominał Sir Alex Ferguson*.
Liverpool – miejsce, w którym zatrzymał się czas
Ta tęsknota za dawnymi sukcesami jest jedną z przyczyn, dla których Liverpool nie może stać się klubem regularnie odnoszącym sukcesy. Każdy skład porównywany jest z drużynami z lat 70. czy 80, a każdy sezon musi przynieść sukces, bo taki jest styl tego klubu. Jakiś czas temu stwierdzenie Rio Ferdinanda, że Manchester United po odejściu Fergusona może czekać posucha porównywalna z The Reds, Jamie Carragher skomentował – „pięć Pucharów Mistrzów, co za problem?”. Dodajcie do tego śpiewane od dwunastu lat „we’ve won it five times”. Nie wiem jak innym, ale mi to się kojarzy z wiecznym wspominaniem mistrzostw świata z 74. i 82. roku przez Antoniego Piechniczka. I legendarnego meczu na Wembley.
Oczywiście stwierdzenie Carraghera było ironiczne, daje jednak sporo do myślenia. Fani (oraz działacze) Liverpoolu mają kłopot z uznaniem prostego faktu – że lata osiemdziesiąte się skończyły, a ich klub po nie jest już na tym samym poziomie co trzydzieści lat temu. Bez akceptacji tego stanu rzeczy szanse powrót na szczyt są dosyć znikome, bo też po co pracować nad powrotem gdzieś, gdzie w swoim mniemaniu ciągle się przebywa? Im szybciej to zrozumieją, tym lepiej, bo zdejmie to presję z piłkarzy, którym po prostu brakuje umiejętności do wygrania mistrzostwa Anglii.
Skuteczni w transferach tak jak w defensywie
Skoro już mowa o umiejętnościach piłkarzy, to spójrzmy na działaczy – szczególnie tych odpowiedzialnych za działania na rynku transferowym. Od dawna wiadomo, że Liverpool potrzebuje stopera na wysokim poziomie jak Chicago Bulls powrotu Michaela Jordana w szczycie formy. I co z tego wynika? Transfer Matipa i Klavana. O ile tego pierwszego da się obronić, o tyle sens pozyskania Estończyka jest wątpliwy. W efekcie na środku obrony gra Lovren. Dwa lata bez dodania ogarniętego obrońcy gotowego do gry. W zamian mieliśmy sagę z Van Dijkiem, który ostatecznie został w Southampton. Podobnie sprawa ma się z Keitą. Tu pojawia się pytanie – czy poważny klub traci tyle czasu na jednego zawodnika grającego na pozycji, która koniecznie musi zostać wzmocniona? Naprawdę nie ma w notesach skautów żadnego innego nazwiska? Czy Klopp też nie powinien wywrzeć większej presji na działaczach, żeby kupili kogoś wartościowego? A może z kolei to on uparł się na tych konkretnych graczy? W każdym razie efekt możemy zobaczyć na boisku – defensywa Liverpoolu to ponury żart, którego pointą w każdej chwili może się okazać stracona bramka. Szczególnie, jeśli będzie w niej stał ktoś z duetu Mignolet lub Karius (brak transferu bramkarza to kolejna zagadka dotycząca działania The Reds).
Oczywiście transfer Salaha to dobra decyzja, ale to tylko jeden ruch podnoszący poziom LFC. Reszta nie wpłynęła zbytnio na jakość piłkarską kadry The Reds, ewentualnie ją poszerzyła.
Ego a rzeczywistość
Liverpool ciągle stawia się na poziomie z Chelsea, United czy Manchesterem City. Oczekiwany jest sukces tu i teraz, mimo braku racjonalnych przesłanek wskazujących na jego osiągnięcie. Z tego powodu też The Reds są bardziej skłonni do twardego resetu i budowy wszystkiego od nowa. A LFC ma szansę wejść na najwyższy poziom, wcześniej jednak trzeba zgodzić się na brak tytułu przez najbliższy czas i spokojnie oraz cierpliwie budować drużynę gotową zdobyć mistrzostwo. Nie jeden raz, jak to prawie się udało w 2014 roku, tylko co roku realnie liczyć się w walce o najwyższe cele. Bez tego Liverpool będzie co 2-3 lata zaczynał od nowa, a dowodem na to jest tocząca się dyskusja o zwolnieniu Kloppa. Tego samego Kloppa, który miał być katalizatorem oraz motorem powrotu drużyny na zwycięską ścieżkę. Jednak powrót zajmuje trochę czasu, nie zdarzy się od razu i musi być poparty pracą. W moim przekonaniu najważniejsze dla Liverpoolu jest utrzymanie miejsca w Lidze Mistrzów, co jest podstawą do budowania klubu nastawionego na długotrwały sukces, a nie pojedyncze tryumfy odnoszone raz na parę lat. Oczywiście jakieś trofeum ułatwiłoby tą drogę, ale czy warto dla Pucharu Anglii poświęcać trenera, który faktycznie może coś zmienić?
Najlepsze co Liverpool może zrobić to zostawić Kloppa. Jego sytuacja jest raczej podobna do Fergusona z początku jego pracy w United niż do obecnej Wengera. Trzeba dać mu czas. Czy po czekaniu przez 27 lat dwa kolejne mają jeszcze jakieś znaczenie? Kto, jeśli nie Klopp, ma przywrócić Liverpool na szczyt i nawiązać do Shankly’ego czy Paisley’ego czymś więcej niż tylko charakterem, a tym samym udowodni, że historia jednak lubi się powtarzać?
- Ferguson powiedział kiedyś, że największym wyzwaniem było dla niego „strącenie Liverpoolu z ich pieprzonej grzędy”
Przeczytaj tekst Piotrka Wiśniewskiego o legendarnych kapitanach w Serie A